Ursula, Urszula

Płynie we mnie polska i niemiecka krew. Po wojnie ludzie krzyczeli: O! To ta Niemka! Staram się zrozumieć cierpienie jednych i drugich. Po obydwu stronach byli dobrzy i źli ludzie – mówi Urszula Berlioz, która urodziła się w Kłosowie, a po wojnie mieszkała w Klossow.

Ktoś powiedział mi, że to zwykła kobieta, która przeżyła niezwykłe życie. Zadzwoniłem do niej. – Tak, może rzeczywiście to pana zainteresuje – powiedziała. Spotkaliśmy się w jej starannie utrzymanym domu w Mieszkowicach, 5 km od Kłosowa, wsi, która przed wojną nazywała się Klossow. Zaparzyła herbatę. Zaczęła swą opowieść. Najpierw o ojcu…

Czas Maxa

Był koniec czerwca 1914 roku. Dzisiejszy Kłosów koło Mieszkowic liczył wówczas trzystu mieszkańców. Dopiero co serbski zamachowiec śmiertelnie ranił w Sarajewie arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Już tylko tygodnie dzieliły ludzkość od pierwszej wojny światowej. Chłopi w Klossow mieli jednak inne zmartwienie. W ciepłe wieczory spacerowali wzdłuż pól, badając czy kłosy twardnieją na słońcu. Nadchodziły żniwa. Do kuźni Berlitzów co rusz przyprowadzano konie. Musiały być podkute na zwózkę zboża z pola i orkę. Max spieszył się z robotą, żeby zdążyć do pierwszego koszenia. Miał wtedy dwadzieścia trzy lata.

- Sama kuźnia nie przynosiła wielkich zysków, dlatego prowadził z dziadkami niewielkie, przydomowe gospodarstwo - opowiada Urszula, córka Maxa, rocznik 1928. – Był jednak dobrym kowalem. Od dziecka pomagał dziadkowi w warsztacie. Gdy ten poczuł, że się starzeje, przekazał tacie wszystkie obowiązki.

Młody Berlitz krótko cieszył się ojcowizną. Jeszcze nie wszystko zboże zjechało do spichlerzy, a Niemcy otworzyły front na wschodzie. Odtąd życie Maxa nabrało tempa. Mobilizacja, przydział do kawalerii, wyjazd na wojnę, pierwsze zwycięstwa i klęski potęgowane przez rosyjską zimę. „Koniec jest bliski – donosił rodzicom w grudniu 1917 roku. – Ludzie umierają z ran i wychłodzenia. Nie mamy co jeść. Z braku innego pożywienia żywimy się ptakami i psami.”

Walki na wschodzie zakończył pokój z Rosją, podpisany trzeciego marca 1918 roku. Dowództwo niemieckie rozpoczęło ewakuację swoich żołnierzy na zachód. Max znalazł się wśród tych, którzy zostali w Rosji.

- Nie mógł gorzej trafić – kontynuuje Urszula. – Bolszewicy zaczęli polowanie na szpiegów i wrogów rewolucji. Obcokrajowcy, a zwłaszcza niedawni wrogowie, byli szczególnie podejrzani.

Terror rozgorzał na dobre. Przez kraj przetaczała się fala aresztowań. Max znalazł schronienie w żydowskiej kuźni na przedmieściach Odessy. Za skromną wypłatę, nocleg i wyżywienie pomagał gospodarzowi w prowadzeniu warsztatu.

- Co jakiś czas spotykał się z kolegami w tajnym punkcie kontaktowym – opowiada Urszula. – Zarobione pieniądze zbierali na kupno statku, którym chcieli wrócić do domu. W wielkiej konspiracji kupili starą łajbę, którą wyremontowali, a potem popłynęli do Hamburga. Po dopłynięciu do celu okazało się, że nie kursują pociągi.


Po powrocie do domu w Klossow na nowo zajął się kuźnią. Kuł podkowy, naprawiał narzędzia a w sobotnie popołudnia śpiewał w Związku Śpiewaków.

Czas Władzi

Władzia Godurkiewicz urodziła się w 1895 roku. Ojcowskie morgi w Szempinie koło Gniezna nie gwarantowały przyszłości ani jej, ani dwóm siostrom i bratu. Dlatego w 1913 roku zdecydowała się na wyjazd do Kurzycka. Pomogła jej w tym koleżanka. Wujek dziewczyny był ordynansem zarządcy miejscowych dóbr. Za jej namową wystarał się o pracę dla Władzi w domu swojego pryncypała. Ten dla wygody dał jej nowe imię. Odtąd Walji, szczupła i niebieskooka blondynka, gotowała, piekła i podawała do stołu w pańskim domu.

- Tęskniła za domem – opowiada Urszula. – We wsi pracowali inni Polacy, zarobkowi emigranci. Pomogli jej znieść rozłąkę. Poza tym zaprzyjaźniła się z Niemcami. Razem pracowali, jedli i bawili się.

Do 1945 roku wieś nazywała się Voigtsdorf. Od Klossow dzieliły ją dwa kilometry brukowanego traktu. W niedzielne popołudnia jej mieszkańcy i przybysze z Polski chodzili do Klossow na zabawy oraz koncerty śpiewaków. Gospoda starego Zemraua stawała się wtedy najludniejszym miejscem we wsi. Gdy nie było wolnych miejsc na Sali, ludzie słuchali występu śpiewaków, stojąc przy oknach. Tam Władzia poznała Maxa Berlitza.

- Był dobrze zbudowanym, postawnym mężczyzną – wspomina Urszula. - Oczarował mamę śpiewem i radosnym usposobieniem. Lubił się śmiać i dowcipkować. Dopiero później nadeszły czasy, gdy zagłębiał się w zadumę i smucił.

Po jednym z koncertów w sierpniu 1920 roku Max i Władzia pierwszy raz poszli na spacer. Dwa lata później w czerwcu pastor udzielił im ślubu w chojeńskim kościele.

- Ich związek nikogo nie dziwił – opowiada Urszula. – Polacy mieli dobrą opinię u gospodarzy. Wywiązywały się z tego przyjaźnie i związki. Moi rodzice nie byli pierwszym niemiecko – polskim małżeństwem w okolicy.

Po ślubie Władzia przeniosła się do Berlitzów. Chodziła na nabożeństwa w ewangelickim kościele i pomagała teściom w przydomowym gospodarstwie. Max unowocześnił kuźnię. Przyjął praktykanta i kupił tokarkę. Oprócz napraw zepsutych narzędzi zaczął wyrabiać kosy.

- Rodzice ciężko pracowali – opowiada Urszula. - Mimo to żyli bardzo skromnie. Tygodniowy zarobek ojca szybko tracił wartość. Rozkładał na stole pieniądze a mama wydzielała sumy na konkretne zakupy. Przez lata wielu rzeczy musieliśmy sobie odmawiać.

Po przegranej I wojnie światowej Niemcy pogrążyły się w kryzysie. Szalała inflacja, przybywało bezrobotnych. Rolnikom z Klossow także nie wiodło się najlepiej. Niektórzy stracili swoje gospodarstwa. Poszli na służbę do bogatszych sąsiadów. Za jedzenie, kąt do spania i niewielkie pieniądze uprawiali cudze grunty.

- Raz w miesiącu świętowali dzień wody – wspomina Urszula. - Gospodarz pozwalał im wtedy korzystać z niej za darmo, bez odliczania kwoty z zarobku. Bieda i brak perspektyw na przyszłość to jedyne określenia, które przychodzą mi na myśl w odniesieniu do tego okresu. Według danych statystycznych z 17 maja 1933 roku w marcowych wyborach do Reichstagu w powiecie chojeńskim na NSDAP głosowało pięćdziesiąt pięć procent uprawnionych. Trzy lata później w Klossow naziści rozparcelowali grunty należące do zadłużonego majątku. W pierwszej kolejności otrzymywali je ci, którzy stracili swoją ziemię podczas kryzysu.

- Poza tym dostali kredyty z wieloletnim terminem spłaty – wspomina Urszula. – Do tego konie, bydło, maszyny do młócenia, węgiel, meble i bony na odzież.

We wsi przybywało nowych gospodarstw. W 1939 roku liczyła już pięciuset czternastu mieszkańców. Niektórzy krytykowali poczynania nowej władzy.

- Stracili tanich robotników – tłumaczy Urszula. - Przestali, gdy wybuchła wojna i do wsi przybyli przymusowi robotnicy. Dodatkowo w gospodarstwach pracowały dziewczęta ze Służby Pracy.

Mieszkały w baraku na skraju wsi. Same córki inteligentów i artystów. Przyjeżdżały nawet z Wiednia. Były po maturze. Nim poszły na studia musiały oddać Rzeszy dwa lata fizycznej pracy. Poza tym armia dobrze i bez opóźnień płaciła za żywność dostarczaną w kontyngencie. To był argument na korzyść władzy. Inni nie przestali jej krytykować.

Max był w tej drugiej grupie. Nie wierzył w Tysiącletnią Rzeszę. Swoimi wątpliwościami dzielił się z klientami warsztatu.

- Mama miała o to do ojca pretensje – wspomina Urszula. – Bała się, że ktoś na niego doniesie i trafi do aresztu. Wreszcie przestał głośno wypowiadać swoje poglądy w towarzystwie obcych ludzi.

Czas Zygfryda

Rok po ślubie Berlitzowie doczekali się syna. Chłopiec otrzymał imię Zygfryd. Dorósł, poszedł do szkoły i terminował przy Maxie w kuźni. Wbrew rodzinnej tradycji nie chciał być kowalem. Skończył praktykę u ojca i zatrudnił się jako ślusarz na wojskowym lotnisku w Chojnie.

Gdy wybuchła wojna, poborowi z Klossow poszli na front. Max jako weteran nie dostał powołania. Zygfryd był jeszcze za młody, żeby służyć w armii.

- Pięknie wyglądali w mundurach - wspomina Urszula. – Uśmiechnięci i przystojni żegnali się z nami, jakby wyjeżdżali na wycieczkę. Prości, wiejscy chłopcy. Dla większości świat kończył się na najbliższej okolicy, żniwach, wykopkach i niedzielnej zabawie. Czy oni wiedzieli, czemu ma służyć ta wojna?

Gazety i plakaty rozwieszane we wsi donosiły o kolejnych zwycięstwach. Z nakazu władz wszędzie wywieszano flagi ze swastyką. Dwa lata później załamała się niemiecka ofensywa w Związku Radzieckim. Zamiast listów z frontu do Klossow coraz częściej docierały telegramy z informacją o śmierci. We wsi zapanował smutek.

– Koło kościoła rodziny poległych ustawiały krzyże – opowiada Urszula. – Tyle mogły zrobić dla swoich ojców, synów i braci. Kobiety stały nad nimi i płakały. Ten przejmujący widok utkwił mi w pamięci.

Rozpoczęła się kolejna mobilizacja. Tym razem nie ominęła Zygfryda. Dzień po otrzymaniu powołania miał się stawić w jednostce pancernej w Neuruppin.

- Przyszłam do domu ze szkoły i zastałam rozpacz – wspomina Urszula. – Ojciec siedział przy stole w kuchni. Milczał. Od początku nie wierzył w zwycięstwo w wojnie przeciw całemu światu. Teraz dotarło do niego, że władza, której nie akceptował, zabiera mu syna na pewną śmierć. Mama płakała.

Troskliwą ręką pakowała do plecaka Zygfryda chleb, kiełbasę, smalec i bieliznę.

Po szkoleniu w Neuruppin młody czołgista pojechał na front. „Nie zdawałem sobie sprawy, że ludzie żyją tu w takiej biedzie – pisał do rodziców na sześć tygodni przed śmiercią. – Pierwszy raz spotkałem nieco bogatszą rodzinę. Zakwaterowano nas w domu urzędnika. Spałem na normalnym łóżku pod kołdrą.”

Zygfryd poległ w walkach w Zagłębiu Donieckim 29 marca 1942 roku.

- To był szok – wspomina Urszula. - Rodzice nie dopuszczali do siebie myśli, że on nie wróci do domu. Płakaliśmy w trójkę. Na placu przy kościele przybył następny krzyż.

Szczegóły śmierci Zygfryda jego bliscy poznali dopiero po wojnie.

- Napisał do nas kolega z jego załogi – wspomina Urszula. – W swoim liście przedstawił przebieg zdarzeń. Najpierw ich czołgiem wstrząsnął wybuch. Po chwili maszyna zaczęła płonąć. Podczas próby wydostania się z czołgu mój brat został trafiony serią z karabinu maszynowego. Jego śmierć zmieniła nasze życie. Pogrążyliśmy się w żałobie.

Czas Uli

Zaczynał się październik 1943 roku. Kierownik szkoły podstawowej w Klossow ogłosił dwutygodniową przerwę w zajęciach. Zaczęły się wykopki. Zamiast na lekcje uczniowie szli na pola.

- Już wcześniej pomagaliśmy rodzinom żołnierzy przy żniwach – opowiada Urszula. - To był normalny, ludzki odruch. Władza rozumiała to nieco inaczej. Przez pracę i naukę mieliśmy stać się godnymi życia w Tysiącletniej Rzeszy.

Bez pytania o zdanie wciągano chłopców do Hitlerjugend a dziewczęta do Związku Dziewcząt Niemieckich. Od marca 1939 roku nabór do tych organizacji był obowiązkowy.

- Nie pamiętam, żeby podczas lekcji w szkole mówiono nam o wyższości Niemców nad innymi narodami – opowiada Urszula. – Za to dwa razy w tygodniu po południu spotykałyśmy się na nauce szycia, gotowania i szydełkowania. Latem pomagałyśmy przy żniwach i w organizacji dożynek. Zimą szyłyśmy kaftany i kapcie ze starych kapeluszy. Odmowa uczestniczenia w tych zajęciach nie wchodziła w rachubę. Nie warto było ryzykować, tym bardziej, że nadchodził koniec reżimu.

W nocy z 29 na 30 stycznia 1945 roku do domu Berlitzów zapukali piechurzy z Wehrmachtu.

- Głodni, brudni i zarośnięci, zupełnie niepodobni do tych, którzy parę lat temu szli na wojnę – relacjonuje Urszula. – Swoją jednostkę zgubili w rejonie Piły. Uciekali z zamiarem przedostania się na zachodni brzeg Odry. Poprosili tylko o coś do jedzenia i picia. Po posiłku pożegnali się i odeszli.

W południe następnego do Klossow weszli rosyjscy zwiadowcy.

- Stałam akurat przed domem i zobaczyłam jak na koniach wizytują okolicę – wspomina Urszula. – Po kilku godzinach nadeszły już całe oddziały. Trzech Rosjan zakwaterowano w naszym domu.

Max ukrył córkę w stodole i czuwał przez całą noc. O dziesiątej rano żołnierze zaczęli zabierać z domów mężczyzn zdolnych do pracy.

- Ojciec był wtedy w kuźni – opowiada Urszula. – Nim go zabrali, zdążył nam jeszcze powiedzieć „do widzenia”.

Max nie wrócił już do domu. Jego los jest nieznany tak, jak los innych mężczyzn, których z nim zabrano. Godzinę po ich odejściu wieś bombardowały niemieckie samoloty.

- Uciekłam z mamą i babcią do piwnicy sąsiadów – kontynuuje Urszula. – Jedna z bomb spadła na nasze podwórko. Wyleciały szyby w oknach. Po wszystkim wyszłyśmy nakarmić krowy. Po południu Rosjanie kazali nam się spakować i w ciągu godziny opuścić wieś.

Mieszkańcy Klossow zebrali się przed kościołem.

- Uformowaliśmy kolumnę ruszyliśmy w stronę lasu – relacjonuje Urszula. – Mieliśmy nadzieję, że niedługo Rosjanie pójdą za Odrę i wrócimy do domu. Kilka dni czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Nic się nie działo, a nam brakowało jedzenia. Dlatego poszliśmy do Mieszkowic.

Wyludnione miasteczko robiło przygnębiające wrażenie. W opustoszałych sklepach ktoś powybijał szyby wystaw i rozsypał towar na podłogę.

- Zbieraliśmy mannę z rozdartych worków i gotowaliśmy ją na wodzie – opowiada Urszula. - Tak przetrwaliśmy dwa tygodnie. Potem Rosjanie zabrali nas do podmiejskich gospodarstw. Tam doiliśmy krowy.

Minął kolejny tydzień i mieszkańcy Klossow ruszyli w pieszą podróż do Dębna.

- Pędzono nas w szaleńczym tempie – wspomina Urszula. - Co chwilę trzeba było schodzić z szosy, po której gnały wojskowe samochody. Schorowana babcia opadała z sił. Na postoju w Zielinie zorientowałyśmy się, że odłączyła się od kolumny. Szukałyśmy jej bezskutecznie. Później znajomi przynieśli nam wiadomość, że zmarła i pochowano ją w polu.

Nadeszła noc.

- A wraz z nią koszmar - opowiada Urszula. – We wsi było mnóstwo ludzi. Nocowali w domach, szopach i stodołach. Ukryłyśmy się z mamą i paroma kobietami na strychu domu koło kościoła. Pijani żołnierze siłą porywali dziewczęta. Gwałcili je, strzelali na wiwat, śpiewali.

Rano kolumna znów była na szosie.

- Przez Dębno dotarliśmy do Dolska – kontynuuje Urszula. - Wieś leżała już za linią frontu, dlatego dalej już nie szliśmy. Po zakwaterowaniu w budynkach dawnego majątku paśliśmy krowy. Litewscy folksdojcze podsłuchali rozmowę weterynarzy i ostrzegli nas, że mamy konwojować bydło do Rosji.

Wtedy podjęliśmy decyzję o ucieczce.

W nocy z 23 na 24 kwietnia mieszkańcy Klossow wymknęli się z Dolska. Bez dłuższych postojów przebyli prawie czterdzieści kilometrów. We wsi zastali puste domy. Żołnierze okradali je podczas ich nieobecności. Łupy wynieśli do bunkrów w lesie. Część ukryli w stodołach.

- Poszli na Berlin i można było ruszyć na poszukiwania swoich rzeczy – opowiada Urszula. – Czego w tych bunkrach nie było? Odzież, pościel, naczynia, sztućce, meble a nawet instrumenty muzyczne. Wszystko tak przemieszane, że trudno było znaleźć to, co kiedyś do nas należało. Mimo to udało nam się zdobyć sienniki, łóżka i pościel.

W beczce koło domu Władzia znalazła zapeklowane mięso, a w piwnicy kartofle. Na wieść, że polscy żołnierze szukają kucharki, od razu zaoferowała im swoje usługi. Pod koniec sierpnia do wsi przybył transport Polaków z Kresów Wschodnich. Zaczęli zajmować domy częściowo opuszczone przez ich niedawnych mieszkańców.

- W jednym kwaterowały nawet cztery rodziny – wspomina Urszula. - Kobiety w długich spódnicach suszyły chleb i powtarzały mamie, że długo tu nie zostaną.

W Klossow zamienionym na Kłosów urzędował już polski sołtys. Władzia służyła mu jako tłumacz w rozmowach z miejscowymi. Ci zaprzyjaźnili się z przybyszami. Spotykali się przy kartach i na potańcówkach.

- Ludzie nie wypominali sobie wojny – kontynuuje Urszula. – Dzieli się żywnością. Zimą dzieci przychodziły z kolęda także do niemieckich domów. Mama robiła na drutach swetry, czapki i szaliki. Sprzedawała je Polakom za żywność. Wiosną sadziłyśmy u nich kartofle. Czas mijał i coraz bardziej zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że oni tu zostaną.

Czas Urszuli i Bolesława

Do wybuchu wojny niemiecko – radzieckiej Bolesław mieszkał na Wileńszczyźnie. Ledwie odebrał świadectwo ukończenia gimnazjum, Niemcy wysłali go na przymusowe roboty. Tak trafił do pruskiego majątku w obwodzie kaliningradzkim. Zaprzyjaźnił się z jego właścicielem. Pomógł mu w przenosinach do Schwerina, gdy Wehrmacht w pośpiechu wycofywał się na zachód. Tam pryncypał zwolnił go z obowiązków, wyposażył w odzież i zwrócił wolność. Nim zdążył zastanowić się nad najbliższą przyszłością, aresztował go niemiecki patrol. Tym sposobem trafił do Szczecina. Na przedmieściach miasta kopał okopy i rowy przeciwpancerne. Zaplanował ucieczkę. W nocy odpruł z kurtki znaczek z literą P i zbiegł z kwatery pod nieuwagę strażnika. Front przesunął się na zachód. Bolesław zaczął szukać pracy i mieszkania. Szedł na południe, aż trafił do Kłosowa. Tam sołtys zatrudnił go do pilnowania poniemieckiego mienia.

- Poznaliśmy się jesienią 1946 roku – opowiada Urszula. – Wieś opuścili już ostatni Niemcy. Żegnałyśmy się z nimi i nie wiedziałyśmy, co mamy robić. Zostać, czy iść z nimi? Liczyłyśmy jeszcze na powrót ojca.

Bolesław był starszy od Urszuli o rok.

- Dobrze mówił po niemiecku, a ja nie znałam jeszcze polskiego – kontynuuje Urszula. – Często nas odwiedzał i pomagał w różnych pracach domowych. Koniec końców zakochaliśmy się w sobie.

W tym czasie rozpoczęła starania o polskie obywatelstwo. Otrzymała je we wrześniu 1947 roku. Pomogła jej w tym rodzina Władzi, która najpierw potwierdziła jej polskie pochodzenie.

- Ludzie rozmawiali z mamą po polsku, ale nie wierzyli, że jest Polką – opowiada Urszula. – Miała przez to problemy. W marcu milicja aresztowała ją pod zarzutem szpiegostwa. Po kilku dniach zwolniono ją dzięki interwencji człowieka, który kiedyś załatwił jej pracę w Kurzycku, a potem był tłumaczem na posterunku.

Nadeszło Boże Narodzenie. W drugi dzień świąt Urszula i Bolesław pobrali się w mieszkowickim kościele. Zamieszkali w rodzinnym domu panny młodej.

- Wspólnie z mamą prowadziliśmy niewielkie gospodarstwo – opowiada Urszula. – Trzy lata później przyszła na świat Bożenka. Zaczęto mówić o organizacji kołchozu. Wtedy podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do Mieszkowic. Tam znaleźliśmy mieszkanie w kamienicy i pracę w mleczarni. W 1955 roku doczekaliśmy się Andrzeja. Żyliśmy szczęśliwie. Mój mąż był bardzo dobrym człowiekiem.

Bożena i Andrzej usamodzielnili się. Założyli rodziny i wyjechali z Mieszkowic. 27 maja 1983 roku Bolesław wybrał się do Szczecina. Chciał odwiedzić lekarza, a potem córkę. Nie zdążył. Zmarł na ulicy niedługo po wyjściu z pociągu. Miał sześćdziesiąt jeden lat.

Tu jest mi dobrze

- Wszyscy mnie opuścili, ale nie narzekam na samotność – mówi podczas naszego ostatniego spotkania. Po chwili do drzwi zapukała sąsiadka i wniosła na talerzu świeżą kaszankę. – Mam wielu znajomych w Polsce i w Niemczech. Ci ostatni chcieli mnie nawet wyswatać w RFN i pomóc w wyjeździe. Nie chciałam jednak więcej zmian w życiu. Tu jest mi dobrze.


Kiedyś zdarzały się incydenty. Ktoś w kolejce do sklepu mówił: „O! To ta Niemka!”

- Było mi przykro – kontynuuje Urszula. - Teraz rozumiem ten akt zawiści, bo wiem, co Niemcy zrobili Polakom podczas wojny. Wszyscy jednak ponieśliśmy tego konsekwencje. Moi rodzice stracili dorobek swojego życia. Ojciec zaginął bez wieści. To bolesne, ale najważniejsza jest zgoda, a nie rozliczenia. Poza tym płynie we mnie polska i niemiecka krew. Staram się zrozumieć cierpienie jednych i drugich, bo po obydwu stronach byli dobrzy i źli ludzie.

Czasem Urszula zagląda do Kłosowa w towarzystwie swoich koleżanek z dzieciństwa.

- Wspominamy dawne czasy, nasze zabawy i przygody – opowiada. – Nie wracamy pamięcią do tych najgorszych chwil z końca wojny. Staramy się przechować w pamięci to, co dobre i żyć teraźniejszością. Młodsze pokolenie rzadziej się tym interesuje. Mają swoje sprawy.

Prosi, żebym nie robił jej zdjęcia.

- Może ktoś mnie źle zrozumie – wyjaśnia swoją decyzję. – Nie chcę nikogo drażnić moim pochodzeniem. Przeszłość trzeba zostawić za sobą.

Gazeta Wyborcza, 3 stycznia 2005