Przybyliśmy tylko na chwilę

– To była niedziela, gdy przyszedł do nas mężczyzna z karteczką, na której było napisane po polsku: „Ja tu kiedyś mieszkałem. Czy mogę zobaczyć dom?” – opowiada pan Bolesław

Jesienią 1947 r. ostatni niemieccy mieszkańcy Mieszkowic zostali wysiedleni za Odrę. Ich miejsce zajęli Polacy, przybysze z centrum kraju, przesiedleńcy z Kresów Wschodnich i więźniowie syberyjskich obozów pracy. W maju 1946 r. w pobliskim Goszkowie osiedlił się Jan Kijana, niegdyś sanitariusz w wojsku marszałka Piłsudskiego, a później ofiara stalinowskich represji wobec Polaków, mieszkańców terenów zajętych przez ZSRR na mocy paktu Ribbentrop – Mołotow.

– Myśleliśmy, że jesteśmy tu tylko na chwilę. Zostaliśmy na całe życie – wspomina Bolesław Kijana, syn Jana.

Wyszliśmy, żeby nie wrócić

10 lutego 1940 r. Związek Radziecki rozpoczął jedną z trzech wielkich deportacji polskiej ludności zamieszkującej tereny zajęte przez Sowietów po 17 września 1939 r. Wśród tysięcy Polaków, których tego dnia wygnano z ich domów, była rodzina pana Bolesława Kijany, jednego z pięciu synów Jana i Emilii. Mieszkali w Skrzyplewie w województwie Nowogródek.

– Dzień wcześniej sąsiad powiedział nam, że szykuje się wywózka – wspomina Bolesław Kijana, wówczas dziewięcioletni chłopiec. – Rano następnego dnia do naszych drzwi zastukało dwóch cywilów i żołnierz uzbrojony w karabin. Dali nam dziesięć minut na spakowanie się. W pośpiechu chowaliśmy do torby ubrania i jedzenie.

Przed domem na wygnańców czekały sanie, na które zapakowali swój bagaż.

– Ostatni raz widzieliśmy nasz dom – opowiada pan Bolesław. – Potem przywieziono nas na stację kolejową Horodzki. Kazano nam wsiadać do wagonów pociągu towarowego. O ucieczce nie było mowy. Wojsko obstawiło cały teren dworca. Po załadowaniu wagonu żołnierze natychmiast zamykali wejście. Dopiero po kilku godzinach ruszyliśmy w drogę, ponieważ do wieczora przywozili na stację ludzi z okolicznych miejscowości.

Na drugi dzień transport dotarł do przedwojennej granicy Polski i Związku Radzieckiego. Tam wysiedleńcy przesiedli się do nowego składu. Po dwóch tygodniach transport przekroczył granicę Europy i Azji. 13 marca pociąg zatrzymał się w miejscowości Kwitok na Syberii.

– Stamtąd trafiliśmy do obozowego baraku w Toporoku – opowiada pan Bolesław. – Z jedenastoma innymi rodzinami zamieszkaliśmy w opłakanych warunkach: wąskie pokoiki, prycze bez sienników, piecyki, do których ciągle brakowało opału, i wszechobecne pluskwy. Jedzenie, czyli pół litra wodnistej zupy na osobę, dostawaliśmy w stołówce. Ci, którzy na drugi dzień po przyjeździe poszli do pracy, otrzymali dodatkowo 400 gramów chleba. Wiosną, mimo zakazu oddalania się od baraków, ruszyliśmy w tajgę na grzyby, jagody i poziomki. Ale i tak brakowało jedzenia. Dzieci rzucały się na resztki chleba. Niedojedzone były agresywne jak zwierzęta.

Kartofle za dniówkę

Jesienią wysiedleńcy pomagali przy wykopkach kołchoźnikom z pobliskiej Nieużydamy. Za dzień pracy każdy otrzymywał wiadro ziemniaków. Wraz z nadejściem zimy rodzinę pana Bolesława przeniesiono do Niżnej Udacznej. Dorośli poszli do pracy przy wyrębie lasu. Latem ojciec pana Bolesława i jego brat Czesław zostali zatrudnieni w zakładzie stolarskim w Kwitoku. Wyrabiali w nim narty dla wojska. Po kilku miesiącach pobytu w Niżnej rodzinę Kijanów przeniesiono do obozu w Górnej Udacznej. Nadeszła zima.

– Kilkudziesięciostopniowy mróz powodował przerwy w dostawach żywności – opowiada pan Bolesław. – Głód uśmiercał wielu ludzi. Chorzy na kurzą ślepotę wieczorem przestawali widzieć. Powszechny był szkorbut, od którego wypadały zęby.

Polska nie zginęła

Pod koniec lipca 1941 r. Polska, reprezentowana przez rząd w Londynie, i Związek Radziecki podpisali układ, w którym Sowieci unieważnili traktaty radziecko-niemieckie z 1939 r. i zgodzili się na tworzenie na terytorium ZSSR polskiej armii.

– Wybuchła euforia – wspomina pan Bolesław. – Ludzie śpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła” i płakali ze wzruszenia. Nazajutrz po ogłoszeniu poboru setki ochotników czekały w kolejkach do zapisu.

Po wyjeździe poborowych z Górnej Udacznej w barakach zrobiło się pusto. Do obozu zaczęto przesiedlać Polaków z Niżnej. Tamtejsze baraki zajmowali Niemcy z odblokowanego Leningradu.

– Byli bardzo wycieńczeni i prosili, aby przynosić im jedzenie z Górnej, za co płacili po kilka rubli – opowiada pan Bolesław. – Swoich zmarłych wynosili do pustego baraku. Często nikogo nie informowali o zgonie, żeby nadal otrzymywać przysługującą nieboszczykowi porcję jedzenia. Raz w tygodniu grzebano ciała we wspólnej mogile.

Wiosną 1943 roku wysiedleńcy ze Skrzyplewa osiedlili się w kołchozie „Trud” w Szelichowie. We wsi zamieszkiwanej przez Polaków, Ukraińców, Rosjan, Tatarów, Czuwaszów i Buratów przydzielono im jednopokojowy domek i dwadzieścia arów ogrodu.

– Przeprowadzka była możliwa dzięki układowi Sikorski – Majski – dodaje pan Bolesław. – Po jego zawarciu Polacy mogli wyjechać z obozu nawet do innej republiki.

Bilet do kraju

– Przez kilka lat przyzwyczailiśmy się do naszego nowego życia – opowiada pan Bolesław. – Mimo to nie przestawaliśmy myśleć o powrocie do Polski. Wojna się skończyła, ale nikt nas nie informował, kiedy opuścimy tę niechcianą ziemię.

Wreszcie nadszedł luty 1946 r. W Tajszecie wygnańcy ze Skrzyplewa otrzymali zaświadczenie Polsko-Radzieckiej Komisji Mieszanej do spraw ewakuacji osób narodowości polskiej i żydowskiej.

– Ten dokument uprawniał nas do wyjazdu do Polski – tłumaczy pan Bolesław. – Sprzedaliśmy nadmiar ziemniaków, a zarobione pieniądze miały nam wystarczyć na drogę. W beczce zasoliliśmy wieprzowinę. Z kołchozu dostaliśmy pięćdziesiąt kilogramów pszenicy i dziesięć mąki. Cieszyliśmy się, a znajomi Rosjanie zazdrościli nam wyjazdu. Dziwili się przy tym, że ktoś o nas w ogóle pamiętał.

Pod koniec marca z dworca w Tajszecie wyjechał pociąg towarowy, którym Syberię opuszczali zesłani tam w 1940 r. Polacy.

– Na każdym wagonie wywieszaliśmy biało-czerwone flagi – opowiada pan Bolesław. – Podczas postojów dostawaliśmy jedzenie i opał do wagonów. Po drodze zwiedzaliśmy Moskwę, mijaliśmy opuszczone okopy, umocnienia, leje po bombach, wysadzone w powietrze niemieckie pociągi z bronią, spalone wsie i miasta.

Przed nami tylko Odra

Na jednej z podmoskiewskich stacji pasażerowie pociągu wdali się w rozmowę z niemieckim jeńcem wojennym.

– Zapytał nas, skąd i dokąd jedziemy – wspomina pan Bolesław. – Odpowiedzieliśmy mu, że wracamy na swoje gospodarstwa. Wtedy powiedział, że wiozą nas nad Odrę, na ziemie zabrane Niemcom. O decyzjach na konferencji w Jałcie czytaliśmy w rosyjskiej prasie, którą za darmo dostawaliśmy w kołchozie. Nikt jednak nie przypuszczał, że nie wracamy do domu.

Transport zmierzał ciągle na zachód, aż dojechał do Brześcia Litewskiego. Na nowej zachodniej granicy Związku Radzieckiego na Sybiraków czekał polski pociąg towarowy. W trakcie przesiadki Rosjanie sprawdzili ich dokumenty, po czym transport ruszył w dalszą drogę.

– Podczas pierwszego postoju w Polsce ludzie witali nas chlebem, solą i kwiatami – wspomina pan Bolesław. – Dostaliśmy też dwudaniowy obiad i po 30 zł na dalszą podróż. Gdy dowiedzieliśmy się, że każdy może wysiadać i osiedlać się tam, gdzie chce, z dnia na dzień ubywało pasażerów w wagonach. My jednak jechaliśmy dalej, ponieważ wiedzieliśmy już, że na ziemiach odzyskanych są wolne poniemieckie gospodarstwa.

Przez Warszawę i Poznań pociąg dotarł do Stargardu Szczecińskiego. Tam wagony odstawiono na bocznicę kolejową, a pasażerom kazano szukać wolnych mieszkań.

– Wielu z nas było rolnikami, ale co lepsze gospodarstwa były już zasiedlone – wspomina pan Bolesław. – Dlatego nie chcieliśmy tu zostać.

Ostatecznie po całodziennym postoju w Stargardzie transport ruszył w dalszą drogę. Zatrzymał się dopiero w Godkowie koło Chojny.

– I usłyszeliśmy, że to koniec naszej podróży, ponieważ przed nami jest już tylko granica na Odrze – kontynuuje opowieść pan Bolesław. – W okolicznych wsiach mieszkali już niedawni żołnierze, którzy przeszli do cywila, byli robotnicy przymusowi w Niemczech oraz repatrianci z dawnego województwa tarnopolskiego, lwowskiego, stanisławowskiego i wileńskiego. Było coraz mniej wolnych mieszkań, dlatego należało się gdzieś zatrzymać.

Zaczynaliśmy od nowa

Po krótkich poszukiwaniach Jan Kijana, ojciec pana Bolesława, znalazł dom w pobliskim Goszkowie. We wsi położonej obok szosy z Mieszkowic do Chojny mieszkali już przesiedleńcy z Kresów Wschodnich. Oprócz nich byli też Niemcy, miejscowi oraz ci, którzy rok temu zatrzymali się tutaj w ucieczce przed frontem.

– 3 maja zamieszkaliśmy w budynku należącym niegdyś do miejscowego majątku – opowiada pan Bolesław. – Miał wszystkie okna i drzwi, ale w środku nie było mebli. Obok niego stały budynki gospodarcze. Nasze położenie traktowaliśmy jednak jako tymczasowe. Mieliśmy jeszcze nadzieję, że wrócimy w rodzinne strony.

Mimo to tydzień później ojciec rodziny pojechał pociągiem w Lubelskie do swoich rodziców. Przywiózł od nich dwa prosiaki i 20 kur. Po drodze kupił jeszcze kozę i z takim inwentarzem rozpoczął gospodarowanie w Goszkowie. W oczekiwaniu na zmianę swojego położenia przesiedleńcy posadzili ziemniaki, a latem zebrali kilkaset kilogramów ziarna z samosiewów zbóż.

– Zaczynaliśmy życie od nowa – wspomina pan Bolesław. – Nie było nam łatwo, ponieważ przybyliśmy tu bez żadnego dobytku. Ludzie, którzy nie byli na Syberii, śmiali się z naszej biedy. Wielu nie zdawało sobie sprawy, gdzie byliśmy i co tam przeszliśmy. A nikt ich przecież oficjalnie o tym nie informował.

Wy tu zostaniecie

Napływowi mieszkańcy Goszkowa dotrwali do jesieni. Po kilku miesiącach oczekiwania na zmianę swojego położenia zaczęli urządzać się w nowym miejscu.

– Wydawało nam się, że będziemy tu najdłużej dwa, trzy tygodnie – wspomina pan Bolesław. – Byliśmy już ponad pół roku i nic nie wskazywało na to, żeby coś się miało zmienić. W końcu ludzie zaczęli orać ugory, obsiali je i zaczęli czekać na zbiory.

W efekcie jedni uprawiali już własną ziemię, drudzy zarabiali na życie, pracując u gospodarzy.

– A w ramach zapłaty dostawali jedzenie, ziarno na zasiew lub meble pozostawione przez wysiedlonych Niemców – wspomina pan Bolesław. – Te dostarczali gospodarzom szabrownicy, którzy już po przejściu frontu plądrowali opuszczone zagrody. Podobnie było z pałacem w Goszkowie. Gdy przyjechaliśmy do wsi, zastaliśmy tylko ogołocony budynek. Ci, którzy przybyli tu wcześniej, opowiadali, że Rosjanie zdemolowali jego wnętrze i rozstrzelali zarządcę w pobliskim lesie.

U gospodarzy pracowali również Niemcy, a ich dzieci bawiły się razem z dziećmi Polaków.

– Zjednoczyła nas powojenna bieda – opowiada pan Bolesław. – Siedem niemieckich rodzin zamieszkiwało budynek na pałacowym podwórzu. Byli bardzo pracowici. Nauczyli nas uprawy buraków cukrowych, rośliny w moich rodzinnych stronach prawie nieznanej. Wspólnie bawiliśmy się na potańcówkach. Jeszcze wcześniej, gdy na krótko pociąg zatrzymał się w Chojnie, niemiecki ksiądz z miejscowej parafii ochrzcił dziecko z naszego transportu. Kilka miesięcy później przywiozłem go furmanką do Goszkowa. Pobłogosławił kościół, nadając mu przy tym wezwanie świętego Jana.

15-letni wówczas Bolesław zaprzyjaźnił się z sześcioletnim Helmutem.

– Często do nas przychodził, żeby coś zjeść – wspomina po latach. – Dobrze pływałem, dlatego matka pozwalała chłopcu kąpać się pod moją opieką w jeziorze.

Latem 1947 r. niemieckich mieszkańców Goszkowa wysiedlono za Odrę.

– Opuszczali wieś wyposażeni w małe wózki, na których wieźli swój niewielki dobytek – opowiada pan Bolesław. – Nie wszyscy chcieli wyjeżdżać. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej, gdy mieliśmy nadzieję na powrót na Kresy, mówili nam: „To nas wywiozą, a wy tu zostaniecie”. Minęły dwa lata od zakończenia wojny i przyzwyczaili się do nowych okoliczności życia. I nagle znowu wszystko musieli zaczynać od nowa.

Ja tu kiedyś mieszkałem

W 1949 r. rodzice pana Bolesława gospodarzyli na 15 hektarach ziemi. Mieli już krowę i dwa konie.

– Nie było problemów ze zbytem produkcji, chociaż nie zawsze płacono za towar pieniędzmi – wspomina pan Bolesław. – Bywało, że za buraki dostawaliśmy cukier, a za len materiał. Zmiany przyszły jesienią, gdy zaczęto przymuszać ludzi do wstąpienia do spółdzielni produkcyjnej. Na opornych nakładano obowiązkowe dostawy mleka, zboża i mięsa. Nie mieliśmy wyjścia. Wstąpiliśmy do spółdzielni, oddając jej nasz sprzęt rolniczy i konie.

Za namową kierownika szkoły w Mieszkowicach pan Bolesław został słuchaczem kursu dla nauczycieli w Szczecinie. Pół roku później rozpoczął pracę w Rybokartach koło Gryfic. Jesienią 1953 r. poszedł do wojska. Po odbyciu służby pracował w szkole w Bielinie i w Gromadzkiej Radzie Narodowej. W 1959 założył rodzinę. Rok później, po śmierci ojca, zaopiekował się rodzinnym gospodarstwem. Po rozwiązaniu spółdzielni utworzono w jej miejsce Państwowe Gospodarstwo Rolne.

– Mieszkaliśmy w budynku należącym do tego gospodarstwa – opowiada pan Bolesław. – Z tego powodu musieliśmy go opuścić i poszukać sobie nowego mieszkania.

W 1966 r. rodzina przeniosła się do pobliskich Mieszkowic. Tam pan Bolesław przejął gospodarstwo opuszczone przez poprzednich właścicieli, którzy zdali je na skarb państwa i przeszli na rolniczą rentę. Nowy gospodarz wyremontował zaniedbany, ponadstuletni dom i obejście.

– Pewien Polak, który pracował w Mieszkowicach w czasie wojny, opowiadał mi, że kiedyś mieszkała w nim rodzina Brauerów – wspomina pan Bolesław.

Reszty dowiedział się w 1988 r., gdy odwiedził go syn byłego właściciela gospodarstwa.

– To była niedziela, gdy przyszedł do nas mężczyzna z karteczką, na której było napisane po polsku „Ja tu kiedyś mieszkałem. Czy mogę zobaczyć dom?” – opowiada pan Bolesław. – Był tu pierwszy raz od wysiedlenia do Niemiec. Ze względu na podobne przeżycia wojenne dobrze rozumiałem jego wzruszenie. Przed swoją śmiercią był u nas jeszcze kilka razy. Podczas jednego z tych spotkań przekazaliśmy mu Pismo Święte z dedykacją. Okazało się, że to był prezent, który jego rodzice dostali w 1926 r. w dniu ślubu.

I tak tęsknię

57 lat po przyjeździe na tzw. Ziemie Odzyskane Bolesław Kijana pomaga synowi w prowadzeniu gospodarstwa, które przekazał mu po przejściu na emeryturę.

– Przywiązałem się do miejsca, w którym rozpoczęliśmy nowe życie. Tu założyłem rodzinę i tutaj urodziły się nasze dzieci i wnuki. Mimo to tęsknię za rodzinnymi stronami, do których wracam już tylko we wspomnieniach. Nie wiem, czy je jeszcze kiedyś zobaczę.

Gazeta Wyborcza, 30 maja 2003