Człowiek wobec historii, czyli…
Po drugiej wojnie światowej polscy robotnicy przymusowi w Niemczech mogli wracać do domu. Jakub Przewłocki zamiast do rodzinnych Ziabek na Wileńszczyźnie trafił do sowieckiego łagru. Dopiero w 1958 roku w Mieszkowicach skończyła się jego wędrówka.
„Co z was za robotnicy!”
Pan Jakub miał siedemnaście lat, gdy w kwietniu 1942 roku ze starszym bratem Leonem trafił na przymusowe roboty do Niemiec.
- Do fabryki zegarków w Schramberg – precyzuje. – Mieszkaliśmy w barakach przy zakładzie. Oprócz niedzieli codziennie sortowaliśmy w magazynie części do zegarków. Lekka praca, gorzej z jedzeniem. Głównie zupa i ziemniaki w mundurkach. Dożywiali nas Niemcy, którzy z nami pracowali. Majster przynosił mi kanapki z szynką a znajoma Niemka marmoladę.
Doczekali końca wojny. Jakub chciał wracać do domu. Leon stwierdził, że zostaje.
- Zakochał się w Niemce, mojej przyszłej bratowej – wyjaśnia pan Jakub. – Pożegnałem go i ruszyłem w drogę.
Amerykanie podwieźli go ciężarówką wraz z innymi Polakami do sowieckiej strefy.
- Przytyliśmy na ich wikcie, na sobie mieliśmy odświętne ubrania, które nam dali na odchodnym i podręczny bagaż – wspomina. – Przez to Rosjanie patrzyli na nas podejrzliwie. Jeden z nich krzyknął: „Co z was za robotnicy!” Zabrali nam bagaż, ogolili głowy i na kilka dni zamknęli w koszarach. Potem zapakowali nas na ciężarówki. Po kilkunastu godzinach jazdy stanęliśmy w leśnym obozie. Siedzieliśmy za drutami dwa tygodnie. Potem pociągiem zawieźli nas do Doniecka. Tam była szybka selekcja: ty do kopalni, ty do huty.
Wyrok
Pracowałem w hucie na zakładowej kolei – kontynuuje pan Jakub. – Mieszkałem w wielkiej parowozowni. Często byłem głodny, bo kartki żywnościowe wystarczały na dwa tygodnie. Uciekłem stamtąd po sześciu miesiącach.
Nie poszedł do pracy, za to pojechał pociągiem do Ziabek.
- Minęło następne pół roku – opowiada. – Wtedy milicjant powiedział mi na zabawie, że szukają mnie listem gończym. Radził, żebym uciekał do sąsiedniego rejonu. Wróciłem do domu, spakowałem się i wyjechałem.
Po wyjeździe zatrzymał się u gospodarza w Górkach.
- Zatrudnił mnie za nocleg i jedzenie – wspomina. - Potem się ożeniłem. Z żoną i teściową prowadziliśmy gospodarstwo. Ktoś jednak na mnie doniósł i dostałem wezwanie na milicję. Już mnie stamtąd nie wypuścili, ale przewieźli do aresztu w Połocku.
26 grudnia 1947 roku Trybunał Wojskowy skazał go na pięć lat łagru za samowolne oddalenie się z pracy.
- Po wyroku trafiłem do Orszy koło Mińska – kontynuuje. – Tam znajdował się punkt zbiorczy dla skazanych w różnych procesach. Wsadzili nas wszystkich do pociągu i ruszyliśmy w drogę.
„Nikomu nie mów, gdzie byłeś”
Trzy tygodnie później był już w Irkucku na Syberii.
- Stamtąd przewieźli nas ciężarówkami do obozu w Mongolii – wspomina. – Jedna brygada kopała ziemianki. Druga, a w niej ja, grodziła je drutem kolczastym. Potem pracowałem przy budowie nasypu kolejowego. To była ciężka i wyczerpująca robota. Nie było jak uciekać, bo nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie jesteśmy. Łagier nie miał nazwy. Postanowiłem te pięć lat przegarować a potem wrócić do domu i żony.
Łatwo jednak nie było.
- Nieraz przez dwa tygodnie nie dawali nam chleba – opowiada. – Żeby przeżyć, jedliśmy korzenie i dziki czosnek. Chorych nikt nie leczył. Gdy umierali, grzebaliśmy ich za obozem.
W maju 1948 roku władze ogłosiły częściową amnestię, która objęła pana Jakuba.
- W sierpniu wezwali mnie do obozowego NKWD – wspomina. – Dostałem zwolnienie z łagru. Napisali w nim, że wracam z powrotem do Doniecka, do huty. Na koniec powiedzieli: „Nikomu nie mów, gdzie byłeś i co robiłeś, bo wrócisz tu z powrotem”.
„Zaczęliśmy nowe życie”
- W Doniecku wytrzymałem kolejny rok – opowiada. - Kartki na żywność wymieniłem na bimber. Chirurg wypisał mi za niego długie zwolnienie z pracy. Mogłem bezpiecznie jechać do swoich.
Pod jego nieobecność żona wciąż prowadziła gospodarstwo.
- Nie wiedziała o moim losie – mówi. - Mimo to czekała. Nie żyliśmy jednak w Polsce a sowieci zaprowadzali swój porządek. Na siłę ciągnęli nas do kołchozu. Nie chciałem żyć w kolejnej niewoli. Postanowiliśmy wyjechać do Polski. Władze jednak nie chciały się zgodzić.
Swoją sprawę opisał polskiej ambasadzie w Moskwie.
- Pomogło – przyznaje. - W sierpniu 1958 roku dostaliśmy zgodę na wyjazd. Z żoną, córką i synem trafiłem do punktu repatriacyjnego w Chlebówku koło Stargardu Szczecińskiego. Stamtąd kuzyn żony ściągnął nas do Mieszkowic. Zaczęliśmy tu nowe, lepsze życie.
Dostał pracę na kolei. Jego żona opiekowała się Stasiem a Irenka poszła do szkoły.
- Potem została pielęgniarką – opowiada pan Jakub. - Staś wyjechał do Wrocławia. Maluje a swoje obrazy wystawia w Polsce i za granicą.
W 1993 roku został wdowcem. Nie czuje się samotny.
– Mam pięcioro wnuków i czworo prawnuków – mówi na koniec. - Czytam, jeżdżę rowerem, mam ogródek i pielęgnuję kwiaty. Zdrowie mi dopisuje, mam wielu znajomych. Czuję się szczęśliwy. Czego więcej trzeba?
Kurier Szczeciński, 14 maja 2007