Pomorskie czarownice
Kobiety inteligentne, samodzielne, ambitne, czyli... pomorskie czarownice
PLOTKA, zazdrość czy pomówienie i dziś mogą być powodem nieprzyjemnych sytuacji, ale między XV a XVIII w. często prowadziły wprost na stos. Ofiarami w dużej mierze padały kobiety. Słuchając opowieści o tragicznej historii bodaj najsłynniejszej pomorskiej „czarownicy” – Sydonii von Borck, nie zdajemy sobie sprawy, że takich nieszczęśliwych kobiet było znacznie więcej. Niemal w każdym mieście dawnego księstwa pomorskiego płonęły stosy, na których ginęły niewinne kobiety oskarżone o czary.
„Młot na czarownice”
Z czego wynikał swoisty obłęd, szaleństwo, które dotknęło ówczesne społeczeństwa? W niemal każdym państwie Starego Kontynentu, a później i kolonii założonych w Nowym Świecie uporczywie poszukiwano domniemanych czarownic, obarczając je winą za wszelkiego rodzaju klęski i niepowodzenia. Niechlubną rolę w tych poszukiwaniach odegrał Kościół. Do drugiej połowy XV w. negowano istnienie czarów, jednak około 1486 r. dwóch dominikanów – Heinrich Kramer i Johann Sprenger – napisali księgę o przerażającej zawartości. „Malleus Maleficarum”, czyli „Młot na czarownice” nawet dziś zadziwia okrucieństwem i doprawdy przedziwnymi metodami poszukiwania czarownic i sposobami ich karania. Księga szybko stała się podręcznikiem dla inkwizytorów, sędziów i innych osób zajmujących się tropieniem czarów. W 1484 r. papież Innocenty VIII wydał specjalną bullę, która potwierdzała ich istnienie. Pojawiły się podstawy do rozpoczęcia swoistych polowań na czarownice. Oczywiście karano również mężczyzn posądzanych o zajmowanie się magią, jednak to kobiety były uznawane za bardziej podatne na diabelskie wpływy i – jak określili to autorzy „Malleus Maleficarum” – z natury złe. Oskarżenie o czary zaczęło być bardzo szybko wykorzystywane do osobistych porachunków. Atmosfera przesiąknięta wzajemną podejrzliwością i strachem przed bezsensownym, ale tragicznym w skutkach oskarżeniem, zapanowała również na Pomorzu.
Dramat pięknej Sydonii
Sydonia von Borck jest dziś postrzegana przez pryzmat nieszczęśliwej miłości do księcia Ernesta Ludwika, który obiecawszy pięknej i dumnej szlachciance małżeństwo, szybko się z obietnic wycofał. Dziewczyna miała się zemścić, rzucając na ród Gryfitów klątwę, która spowodowała wygaśnięcie książęcego rodu. Oskarżona o czary zginęła. Historia może i barwna, ale niewiele mająca z prawdą. Sydonia jest bowiem ofiarą czasów, w których przyszło jej żyć.
– Kobiety inteligentne, samodzielne i mające ambicje, nie były tolerowane. Sydonia przeciwstawiała się bratu i walczyła z rodziną. To było jej nieszczęściem – mówi dr Janina Kochanowska, historyk sztuki, znawczyni historii Pomorza. – Pochodziła z możnego rodu Borcków, jednak brat zawłaszczył należną jej część majątku. Przez długie lata procesowała się z nim. Już ten fakt mógł spowodować wywołanie oskarżeń.
Tajemnica tragicznych pomówień tkwi jednak na szczecińskim zamku, na którym Sydonia przebywała przez pewien czas jako dwórka.
– Występowała jako świadek w procesie przeciwko Janowi Fryderykowi, co najprawdopodobniej spowodowało gniew książąt i uznanie Sydonii za niewygodną. Dziś nazwalibyśmy to procesem o molestowanie. Książę wykorzystywał swoją władzę. Kiedy dwórka wychodziła za mąż, żądał od niej pierwszej nocy. Oprócz tego znała się na zielarstwie, sama warzyła piwo. Pierwsze oskarżenie padło w klasztorze w Marianowie, gdzie Sydonia przebywała w instytucie dla samotnych panien dobrego pochodzenia. Jedna z pensjonariuszek przyznała, że wspólnie z Sydonią miały konszachty z diabłem. Ponieważ Sydonia była energiczna i zdecydowana, prawdopodobnie doprowadziło to do konfliktu z innymi kobietami przebywającymi w Marianowie – opowiada dr Kochanowska.
Doszło do procesu, który zakończył się wyrokiem skazującym. 80-letnia kobieta miała prawo łaski, ale książę Franciszek – brat Jana Fryderyka – kazał wykonać wyrok. Sydonię, z racji tego, że była szlachcianką ścięto, dopiero wtedy jej ciało spalono, a prochy rozrzucono. Wkrótce zmarł książę Franciszek, co zapoczątkowało legendę o klątwie rzuconej przez Sydonię na ród Gryfitów.
Urszula Raddemer i „Czarna Dorota”
Sąsiedzka zawiść i wiejskie plotki były przyczyną dramatu dwóch kobiet z podtrzebiatowskich wsi. W 1699 r. doszło do procesu Urszuli Raddemer z Kłodkowa. Małżeństwo Raddemerów nie było lubiane. Rok wcześniej dwóch chłopów z Kłodkowa zostało skazanych na karę więzienia za pobicie męża Urszuli. Wieś czekała na dogodny moment, aby się zemścić. Aż na polnej drodze znaleziono martwego chłopa Hansa Rehmera, a w pobliskim Trzeszynie nastąpił pomór bydła. Wróżbita stwierdził, że zwierzęta padły ofiarą czarów. Poszkodowani gospodarze i chłopi z Kłodkowa oskarżyli Urszulę o uprawianie czarów. Decydującym ciosem były zeznania Marii Knaken, która podczas swego procesu o czary zeznała podczas tortur, że przekazała diabła Urszuli Raddemer. Aresztowaną kobietę postawiono przed magistratem i sądem miejskim w Trzebiatowie. Nie są natomiast znane powody, które doprowadziły do aresztowania i procesu Dorothe Schwarz z Modlimowa w 1679 r. Być może i tutaj wystarczyło pomówienie, że kobieta „odebrała krowom mleko” lub rzuciła na sąsiadkę urok. Przesłuchania kobiet odbyły się w Chomętowie. Prawdopodobnie dlatego, żeby uniknąć nadmiernego zainteresowania mieszczan, dla których tego typu wydarzenia były po prostu rozrywką. Podczas procesów zasięgano rady w sądach w Szczecinie i Greifswaldzie. Mimo wymyślnych tortur Urszula nie przyznawała się do zarzucanych jej czynów, a zrozpaczony mąż szukał sposobów na uwolnienie ukochanej żony. Niestety, nie zachowały się końcowe akta procesu. Wiadomo jedynie, że Raddemerowi udało się zebrać dowody świadczące o niewinności Urszuli. Czy sąd jednak odstąpił od wymierzenia kary? Jeśli tak, byłby to precedens w historii polowań na czarownice. Dorothe Schwarz podczas tortur przyznała się do zarzutów. Kobieta została skazana na śmierć w płomieniach. Wyrok wykonano w 1679 r.
Próba wody i hiszpańskie buty
Sposobów na rozpoznanie czarownicy i zmuszenie jej do potwierdzenia zarzucanych czynów było mnóstwo. Inwencja oprawców w wymyślaniu narzędzi tortur szokuje nawet dziś. Najpierw straszono kobiety, pokazując im poszczególne instrumenta. Kiedy oskarżona nadal odmawiała potwierdzenie zarzutów, wówczas kat przystępował do swego krwawego dzieła. Niekiedy stosowano także tzw. próby. Najczęściej była to próba wody. Związaną kobietę wrzucano do rzeki lub jeziora. Gdy tonęła, była niewinna, gdy zaś utrzymywała się na powierzchni, wówczas był to dowód na pomoc sił nieczystych. Uważano, że diabeł ratuje swoją oblubienicę. Wodę traktowano jako symbol chrztu, a więc wszystko co złe, woda od siebie odrzucała. Próba wagi polegała na ważeniu potencjalnej czarownicy. Jeśli kobieta mieściła się w ustalonych przedziałach, uznawano ją za niewinną, jeśli przekroczyła określony ciężar – wyrok mógł być jeden. Ponadto stosowano próbę łez i próbę igłową. Igłą przekłuwano znamiona, pieprzyki i brodawki, jeśli krew nie popłynęła oznaczało to niewinność. Stosowane próby rzadko kiedy zastępowały jednak właściwe tortury. Z zachowanych opisów wynika, że Urszuli Raddemer najpierw wykręcono do tyłu skrępowane sznurem ręce i podwieszono, co powodowało wyłamywanie ścięgien i stawów. Następnie obwiązano ją specjalnymi sznurami z hakami, które wbijały się głęboko w ciało. Kiedy Urszula mdlała podsuwano jej pod nos zapaloną siarkę. Zastosowano również tzw. hiszpańskie buty, które miały formę imadła w drewnianym pudełku. Gdy kat je dokręcał buty miażdżyły stopy. W środku były nabite kolcami. Męki najczęściej trwały kilka dni. Przez ten czas nie podawano również wody. Tak okrutne sposoby powodowały, że kobiety przyznawały się do wszystkiego. Dorothe Schwarz potwierdziła np., że została ochrzczona przez diabły, współżyła z nimi, uśmiercała ludzi i zwierzęta, a komunię świętą stosowała jako antidotum na ból zębów. Sędziowie wymagali od przesłuchiwanej podania nazwisk osób, od której otrzymała diabła, lub z którymi spotykała się na sabacie. Torturowana podawała nazwiska kolejnych osób, wobec których także rozpoczynano proces. Śmiertelny krąg zataczał tym samym coraz większe kręgi.